Dzień pierwszy, czyli 100 kilometrów piechotą i pułapka sjesty

Sycylia

09.05.2013

Śniadanie podane w B&B nie zwalało z nóg, ale za to kawa była bardzo dobra. No i widoki!! W A Babordo można jeść we wspólnej części lub na tarasie, który jest zlokalizowany na dachu. Rozciąga się z niego widok na piękne szafirowe morze, port turystyczny i inne dachy. W centrum Trapani domy ustawione są bardzo ciasno i w prawie wszystkich kamienicach dachy wykorzystuje się jako tarasy lub składziki, a zdarza się nawet, że ma tam swoje miejsce pies. ;]

Po śniadaniu Annalisa dała nam mapkę Trapani i kilka cennych wskazówek – np. jak dostać się do kolejki linowej na Erice, albo gdzie kupić bilety na Egady. Powiedziała nam też o targu rybnym, który odbywa się w Trapani codziennie i tradycyjnym targu, który odbywa się w czwartki. I od tego postanowiliśmy zacząć (na targ rybny trafiliśmy trzeciego dnia naszej wycieczki – czyt. Dzień trzeci, czyli powtórka z rozrywki).

 

 

 

 

 

 

 

 

Ruszyliśmy w stronę rynku, który znajdował się 10 minut piechotą od naszego B&B. Po drodze mieliśmy zamiar kupić jakiś prowiant na te piesze wycieczki no i oczywiście wodę, ale w Trapani wygląda to trochę inaczej niż w Polsce. Jak chcesz trafić do sklepu, to musisz wiedzieć, gdzie iść. Nie to co u nas – sklep za każdym rogiem. Pierwsze wrażenie rynku nie porażało – ot chińszczyzna jak wszędzie. Dopiero, gdy trafiliśmy w część z jedzeniem, zrobiło się kolorowo.  Oliwki, suszone pomidory, całe mnóstwo różnych serów i włoskich kiełbasek. No i truskawki! I takie dziwne, duże, zielone… fasole? Koniecznie chciałam coś kupić – najbardziej oczywiście truskawki, ale głos rozsądku (i mąż) podpowiedział, że długa droga przed nami i jak będziemy nieść te truskawki? Ostatecznie kupiłam trochę suszonych pomidorów na wagę i ruszyliśmy w kierunku dolnej stacji kolejki linowej, która wywozi zwiedzających na Erice.

 

 

 

 

Od rynku, który odbywa się w każdy czwartek na placu przy skrzyżowaniu Via del Gelsomini i Via Isola  Zavorra do dolnej stacji kolejki przy Strada Provinciale dzieliło nas 3,5 km, a po drodze jeszcze troszkę pobłądziliśmy. Na początku szło się całkiem miło obserwując życie miasta przed południem. Z czasem jednak, zupełnie niepostrzeżenie, zaczęło robić się wietrznie, pod górkę i dalej niż myśleliśmy. Spacerując przez Trapani od zachodu na wschód w stronę górującej nad miastem Erice architektura zmienia się z historycznej na coraz bardziej współczesną utrzymując jednak śródziemnomorski charakter w żółtych, beżowych i różowych pastelach z nieodłącznie płaskimi dachami adaptowanymi na tarasy.

Dolna stacja kolejki znajduje się u stóp góry – tam gdzie zaczyna się ostre wypiętrzenie. Bilet dla jednej osoby w jedną stronę to 5,50 euro, a wagoniki które jadą na górę 20 minut mieszczą ok. sześciu osób. Widoki z kolejki są nie do przecenienia. Każde kilka metrów w górę odkrywa kolejny ciekawy obrazek, skrawek miasta, czy wybrzeża. Z kolejki najlepiej też widać sierpowaty kształt Trapani, całą aglomerację, plaże, wychodzące najdalej w morze wypustki, a na horyzoncie wyspy – Egady. Oglądanie Trapani z kolejki to nawiasem mówiąc dobry wstęp do zwiedzania tego miasta. Ale w drodze do góry skupialiśmy się na Erice.

 

 

Erice swoją popularność zawdzięcza średniowiecznej zabudowie i atrakcyjnemu położeniu na szczycie góry 750 m n.p.m. Swoją drogą, początkowo myślałam, że na Erice udamy się pieszo, ale pomysł został zarzucony, gdy dowiedziałam się, że to aż takie przewyższenie w stosunku do Trapani położonego nad samym morzem. Co ciekawe, w starożytności Trapani (wtedy Drepanon) było portem miasta Erice (wtedy Eryx).

Z Erice związana jest masa legend i mitów. W czasach starożytnych nosiło ono nazwę Eryx. Tak samo na imię miał jeden z greckich bogów, syn Posejdona i Afrodyty. Erice jest też silnie związane z mitem rzymskiej bogini Venus. Ponoć czczono ją tam szczególnie w miejscu, gdzie dziś usytuowany jest Zamek Venus. Kult rozwinął się na tyle mocno, że Venus Ericynię czczono nawet w Rzymie, gdzie powstały jej dwa przybytki. A skoro o tym mowa, to zwiedzania Zamku Venus w Erice nie polecam. Ale po kolei…

Na zwiedzanie Erice nie mieliśmy szczególnego planu. Przy wejściu do miasteczka, nieopodal bramy prowadzącej za mury, znajduje się informacja turystyczna, gdzie można otrzymać darmową mapkę i radę, co zwiedzić. Zgodnie z radą udaliśmy się zatem wzdłuż murów miejskich przez uliczkę Viale Conte Agostino Pepoli do Zamku Venus – Castello Di Venere. Według odkryć archeologicznych w zamierzchłych czasach właśnie w tym miejscu czczono boginię miłości. Później powstał tam kościół katolicki, a następnie zamek. Budowla znajdująca się obecnie w ruinie jest niezwykle malownicza, szczególnie biorąc pod uwagę jej położenie przy murach miejskich zaraz nad urwiskiem. Z pewnością warto udać się w to miejsce. Mam jednak wątpliwości, czy warto wchodzić do środka, bo z zewnątrz budowla jest dużo bardziej okazała, a wewnątrz niewiele się ostało. Chociaż dla pasjonatów historii i mitologii z pewnością będą to ciekawe odwiedziny. Z kolei podróżującym budżetowo powinny wystarczyć oględziny dookoła. Muszę jednak zaznaczyć, że wejście nie było drogie, bo kosztowało 3 euro.

 

 

 

 

Zamek Venus sfotografowaliśmy ze wszystkich stron. Szczególnie pięknie i tajemniczo zabudowania prezentują się kawałek dalej patrząc ze wschodnich murów miasta. Stamtąd też, rozchodzi się bajeczny widok na Monte Cofano i kurort San Vito lo Capo. Ale największe wrażenie robią chmury, które uparcie trzymają się góry Erice i przepływają dynamicznie nad uliczkami miasta.

Dalej pozwoliliśmy decydować nogom, gdzie nas poniosą i kluczyliśmy w wąskich uliczkach pomiędzy starymi domami z kamienia. W maju nie było tłumów, co umożliwiło spokojną kontemplację atmosfery miasteczka i penetrację zaułków. Kiedy jednak głód zaczął o sobie przypominać, zdaliśmy sobie sprawę, że w plecaku mamy tylko trochę suszonych pomidorów i wodę mineralną. To był sygnał do odwrotu, szczególnie, że ceny na Erice okazały się znacznie wyższe niż w Trapani.

Pierwotny plan zakładał, że spacerkiem zejdziemy z Erice na dół, ale pani w informacji zapytana o ścieżkę dla pieszych prowadzącą do Trapani złapała się za głowę i powiedziała, że to absolutnie niemożliwe. Dziwne, po mapy Googla pokazują 2 godziny pieszo, a z kolejki linowej wyraźnie widziałam ścieżkę… Dodam jeszcze, że później kilkakrotnie zdarzyło nam się, że tubylcy zapytani o dojście w jakieś miejsce piechotą znajdujące się w odległości kilku kilometrów kręcili z przerażeniem głowami skutecznie nas zniechęcając do dłuższych przechadzek. Ciekawe.

Tym razem jednak, być może dobrze się stało, bo nasze zapasy prowiantu były znikome, a gdy zjechaliśmy kolejką na dół przypomniała o sobie sjesta. Muszę tu dodać, że zmęczenie znoszę nie najgorzej, ból mięśni czy odciski mi nie straszne. Ale jak jestem głodna, to absolutnie nic mnie nie interesuje. Szliśmy zatem szukając otwartej knajpki z pizzą na kawałki albo marketu. Jednak poza lodziarniami i nielicznymi kawiarniami od 13:00 do 16:30 wszystko było zamknięte na głucho. Szliśmy zatem dzielnie dalej. Przynajmniej z górki. Główną arterią miasta – Via Giovanni Battista Fardella – przechodziliśmy do coraz ładniejszych i coraz starszych części Trapani. W pewnym momencie, pokonawszy 3,5 kilometra dotarliśmy do północnego brzegu morza przy Via Dante Alighieri, a tam widok plażowiczów kąpiących się w szafirowym morzu pozwolił zapomnieć na chwilę o głodzie. Postanowiliśmy, że nie straszna nam zimna woda i kąpieli morskich na pewno w trakcie tego wyjazdu nie odpuścimy. Z tym mocnym postanowieniem ruszyliśmy dalej eksploatując resztki energii.

 

 

Rzut beretem dzielił nas od Piazza Mercato del Pesce i znajdującego się zaraz obok baru, który poleciła nam właścicielka B&B. Nawiasem mówiąc, Piazza Mercato del Pesce osłonięty od morza ścianą, z kolumnami i podcieniami jest bardzo ciekawy, a jego nazwa i architektura karzą się domyślać, że niegdyś sprzedawano w tym miejscu ryby. Teraz niestety jest zapuszczony.

Ale wracając do jedzenia… Lokal, który poleciła nam Annalisa, nazywa się Couscouseria by Bettina (przy via Torrearsa 110). Można w nim spróbować lokalnych specjałów, albo wziąć danie na wynos. Knajpa wystrojem wnętrza, a raczej jego brakiem, może odstraszać, ale jedzenie bardzo nam smakowało, a ceny dań wahały się od 6 do 8 euro (do tego opłata za obsługę – coperto 2 euro). Mąż skusił się na kuskus z tuńczykiem – potrawę z której słynie Trapani. Kuskus to pozostałości wpływów arabskich, a tuńczyk, jak wiadomo, pochodzi z morza, które oblewa Trapani z trzech stron. Ja jadłam makaron trapanese (takie podłużne skręcone kluseczki) z sosem warzywnym – pomidorami i hmmm… chyba jasnofioletową odmianą bakłażana. To było stanowczo najpyszniejsze!

Zadowoleni i najedzeni odnaleźliśmy najkrótszą drogę do B&B i też zrobiliśmy sobie sjestę, która potrwała do 18:00.

Po dwóch godzinach leżenia plackiem, kiedy nogi wróciły do formy, znowu wyszliśmy na spacer, żeby zobaczyć najciekawszą stronę Trapani – porty i sam koniuszek, który dwoma wypustkami wychodzi w morze. Szliśmy zatem wzdłuż południowego nabrzeża przez Via Ammiraglio Staiti, która potem przechodzi w Viale Regina Elena. Najpierw mijaliśmy port turystyczny, z którego linie Ustica Lines i Siremar wożą turystów i mieszkańców na Egady oraz inne wyspy. Następnie doszliśmy do portu jachtowego, gdzie cumują żaglówki i łodzie motorowe. Na końcu drogi Regina Elena, obok kapitanatu minęliśmy duży wotywny posąg Matki Boskiej i aby dojść do portu rybackiego weszliśmy w ulicę Via Cristoforo Colombo. Dalej można było iść na węch. Każdego ranka w tym miejscu odbywa się targ rybny, ale w czasie naszego wieczornego spaceru większości rybaków już nie było. Tylko w niektórych niebiesko-białych kutrach niektórzy robili jeszcze porządki przed kolejnym dniem połowów. Port rybacki jest bardzo malowniczy i kolorowy, a wrażenia wzrokowe rekompensują intensywny zapach, do którego po prostu trzeba przywyknąć.

 

 

Można by powiedzieć, że dalej za portem rybackim nic już nie ma, chociaż tak naprawdę zaczyna się najciekawsza i chyba najbardziej charakterystyczna część miasta. Otóż na samym zachodnim końcu Trapani w morze wychodzą dwie „wypustki”. Nazywam je tak, bo nie wiem, czy to dzieło ludzi, dwa długie pirsy, czy naturalne mierzeje. Jakby jednak nie było – wychodzą w morze tworząc wspaniałe miejsce do spacerów. Oprócz tego u wejścia do portu jest jeszcze kilka podobnych mierzei, długich kamiennych falochronów, a dodatkowo pozostałości fortyfikacji. Cała architektura portu Trapani jest bardzo ciekawa i warta dokładnego poznania.

Otóż za portem rybackim wiedzie jeszcze droga asfaltowa, która biegnie właśnie jedną z tych wypustek na morze. Na jej końcu, po lewej stronie znajduje się masywny historyczny budek lazaretu. Postawiono go w XIX w. dla zakaźnie chorych. Podobno jednak obiekt ten był też miejscem kwarantanny marynarzy przybywających z dalekich krajów. Lazaret pierwotnie stał na wyspie – obecnie połączony jest z lądem. Dalej w tle lazaretu widać obronny zamek, który faktycznie stoi na wyspie. To Castello della Colombaia, którego historia sięga ponad 400 lat wstecz, a sama wyspa, na której jest usytuowany, od starożytności pełniła funkcje obronne.

 

 

Odwróciwszy się plecami do lazaretu zobaczyliśmy z kolei bramę wiodącą do uroczej willi z szarego kamienia z niebieskimi okiennicami. Znajduje się ona na końcu kolejnego małego półwyspu. Przy prowadzącej do niej alejce stoi też niewielka kapliczka. To jedno z najurokliwszych miejsc w Trapani. Jak wyczytałam dopiero po powrocie, właścicielem willi był Nunzio Nasi, jeden z ministrów Włoch w końcu XIX w. Po nim dom nosi nazwę Casina Nasi. Teraz w budynku znajduje się Instytut Biologii Morskiej. Niestety nie udało się wejść na teren posesji, więc wróciliśmy w stronę portu rybackiego, gdyż została nam jeszcze jedna z końcówek Trapani do zwiedzenia.

 

 

Drugi, północny czułek Trapani jest mniej rozbudowany, ale równie uroczy. Na jego krańcu znajduje się Torre di Ligny. Pochodząca z XVII w. budowla miała przede wszystkim funkcję obronną. Ale nie tylko. Była co prawda wyposażona w działa, ale dzięki punktowym światłom pełniła też rolę latarni morskiej oraz strażnicy. Obecnie znajduje się w niej muzeum. Ta końcówka Trapani ma dużo bardziej kameralny charakter i jest popularnym miejscem spotkań. Wzdłuż małej promenady prowadzącej do wieży znajdują się ławki. Pewnie posiedzielibyśmy dłużej, gdyby nie bezlitosny wiatr.

Tego dnia, po stu kilometrach na piechotę, starczyło nam jeszcze sił na jedną atrakcję. Doturlawszy się do B&B zrobiliśmy sobie pyszną kolację, która składała się z jeszcze ciepłych sztangli kupionych w piekarni obok, sera pecorino kupionego na wagę w pobliskim markecie i pysznych kiełbasek zakupionych rano na rynku. A! I były też truskawki. Takie słodkie, że nie trzeba było dosładzać. Pycha :]

A potem okazało się, że jesteśmy opaleni… i to bardzo. Chociaż problem stał się palący – dosłownie i w przenośni – dopiero rankiem kolejnego dnia.

A tutaj komplet fotek z pierwszego dnia w Trapani:

2 uwagi do wpisu “Dzień pierwszy, czyli 100 kilometrów piechotą i pułapka sjesty

  1. Bardzo ciekawa relacja i piękne zdjęcia. Też się wybieram do Trapani. Zastanawiałam się czy płynąć na Favignanę – Twój wpis mnie przekonał 🙂 Pozdrawiam serdecznie 🙂

Dodaj odpowiedź do dekadentka Anuluj pisanie odpowiedzi